emocjonalna izba wytrzeźwień

076. czasem coś usłyszę

Posted in dojrzewalnia by udrape on 13 marca 2012

Poszłam na niedzielny spacer. Taki pół-wypoczynkowy, w stuprocentowo wypoczynkowej miejscowości. Szłam szybko, bo w celach kondycyjnych miało być. Przechodziłam koło kościoła z wystawionym z boku pomnikiem – wielkim srebrno lśniącym Jezusem, co to mógłby naśladować tego z Rio albo nawet ze Świebodzina. Nie chciałam za bardzo myśleć na ten temat. Spacerować chciałam. Kondycji nabierać. Nagle słyszę z głośnika: po co jest wola boska? Ton, którego nie lubię, ambonalny. Więc idę dalej, ale jakoś wolniej. Bo coś mnie w środku spowalnia, zainteresowane, jak ten wyniosły ton odpowie na swoje własne pytanie. Wola Boga jest po to, by nam się lepiej żyło. Żeby było nam wszystkim bezpieczniej poruszać się w społeczeństwie.

Wola Boga jako dar i pomoc. Nie jako jarzmo. Tak łatwo się z tym dziś zgodziłam, a przecież nie zawsze tak było. Walczyłam, broniłam się zaciekle, próbowałam zachować przyczółek niezależności, jakieś kontroli nad moim życiem, chociaż jej pozór. Bo nie wierzyłam, że to dla mnie. Bo nie ufałam, że dla mojego dobra i pożytku. Bo sobie wyobrażałam, że to musi być czymś wbrew mnie. Że na pewno mnie złamie. Dlaczego miałam się do tego pchać? Czemu miałam wsłuchiwać się w Jego wolę – o ile w ogóle jestem w stanie coś nowego, specjalnie dla mnie powiedzianego, usłyszeć – skoro to by oznaczało konieczność pożegnania się z moimi (fajnymi lub nie, mądrymi albo niekoniecznie) pomysłami na siebie? Ale nie tylko. Oznaczałoby wystawienie się na działanie nieznanej i – tak sądziłam – niekoniecznie przychylnej mi Siły. Bo że ta Siła istnieje nie miałam wątpliwości. I że czegoś chce – też nie. Myślałam tylko infantylnie, że jeśli będę cichutko, poprzemykam pod murami, poudaję, że mnie nie ma – uda się opóźnić koniec swobodnego, prywatnego, może biernego, może bezcelowego, ale mojego życia sobie.
Od jakiegoś czasu już się nie boję, nie dyskutuję, nie ukrywam się. Już nawet nie myślę, co może mi się przydarzyć. Po prostu jestem. Każdy dzień zaczynam od powierzenia się i prośby, żeby mną kierował po swojemu. I wiem, że na razie jest w tym jeszcze bezmyślność i bierność, ale teraz się z tym godzę.

Wola Boga jest po to, by nam się lepiej żyło. Żeby było nam wszystkim bezpieczniej poruszać się w społeczeństwie.

Tym razem nie słyszę w tych słowach manipulacji, nie widzę w nich pułapki. Odkąd sama tego doświadczam zmniejszyła się moja podejrzliwość.

Gdybym usłyszała to w moich kręgach, pewnie nawet bym nie zauważyła. Ale że jakiś ksiądz katolicki zahaczył o Pierwszą Tradycję*…  Celność tej z pozoru banalnej myśli mi zaimponowała. Zatrzymałam się, by posłuchać jeszcze, ale nagle pojawiły się jakieś trzaski, przejechał z szumem samochód, a schodzić zboczem do środka kościoła nie miałam ochoty. Może nie chciałam się rozczarować rozwinięciem kazania (nieufność do głębokiego humanizmu kleru katolickiego mam wciąż silną). A może właśnie to miałam usłyszeć?

To pewien skrót myślowy: wszystko, co dotyczy wspólnego dobra nas, ludzi albo jeszcze szerzej – planety, Wszechświata, wkładam do worka z napisem Pierwsza Tradycja. Ci, którzy wiedzą o co chodzi, łapią w lot.

022. krok za krokiem

Posted in dojrzewalnia by udrape on 22 marca 2010

Przez pierwsze kilka lat niepicia Kroki były dla mnie czymś zamglonym, nie do dotknięcia, czymś na później. Zawsze na później. Słyszałam, gdy czytali, sama czytałam, ale przepływały przeze mnie nic nie zostawiając, albo tyle, co woda czerpana sitem – ledwie mokry ślad minionej obecności. Nigdy nie pracowałam nad nimi solidnie i systemowo – nie winię się, systematyczność to po prostu nie mój styl – ale przychodziły chwile, że złapane gdzieś w locie Kroki wpasowywały się idealnie w mój aktualny fragment życia, odpowiadały i prowadziły. Czasem wzajemnie się przenikały, przepływały, przechodziły jedne w drugie, uzupełniały się i tworzyły coś tak oczywistego i jednocześnie tak nowego.

Kroki trzeci, szósty i siódmy.
Powierzenie woli, zauważenie i nazwanie wady, pokorna prośba o jej usunięcie. Takie proste, a tak wiele pułapek po drodze. Definiujesz wadę i prosisz. I nic się nie dzieje. Dlaczego? Czy Bóg ma to gdzieś? Możesz tak prosić i prosić, ale póki nie upadniesz tak naprawdę na kolana, póki nie dotkniesz prawdziwej pokory – nic się nie stanie. Prawdziwa pokora. Co ja mogę o niej wiedzieć… Otarłam się o nią zaledwie kilka razy. Prawdziwa pokora jest wtedy, gdy widzę i dogłębnie, do bólu odczuwam, że ja nic tu nie zdziałam, że choćbym nie wiem jak się starała, nie dam rady. Sama nie podołam. Nie wiem nawet od czego zacząć. Albo może i mam jakieś pomysły, lecz tylko kręcę się w kółko, bo nic nie działa, nic się nie zmienia. Próbuję i staram się (nie wystarczy po prostu chcieć: „chciałabym nie ranić ludzi” to zbyt ogólnikowe), ale nic się nie zmienia. I dopiero wtedy, umęczona i zrezygnowana, oddaję. Może nawet, nim oddam, przez krótką chwilę, godzę się na siebie taką. Taką, czyli nie-doskonałą. O, to już prawdziwy wyczyn, porzucić marzenie o wielkości, o pomniku.

Dobrze, przecież nie chodzi tylko o to, że jestem złośliwa, że sprawiam przykrość innym. To wierzchołek. To skutek. A co pod tym? (Zazdroszczę ludziom, którzy w prostocie oddają, nie zagłębiając się szczególnie w co i dlaczego i po co. Ale chyba mogłabym zaakceptować, że ja mam inaczej, że mimo przesadzonego rozrostu procesu myślowego mam szansę na uzdrowienie). Dlaczego tak się zachowuję, czego się boję, co chcę zyskać, jaką się pokazać? Bo chyba o takie rzeczy chodzi. To do nich ma dobrać się mój Bóg, to je uzdrowić. A ja mam tylko pozwolić i ufać, że On to zrobi.

014. niezgoda na bezsilność

Posted in dojrzewalnia by udrape on 24 stycznia 2010

Pierwszy krok AA mam – chyba – jako tako opanowany. Wiem, ze warto od czasu do czasu odświeżyć sobie obrazy z przeszłości, udowadniające, co tak naprawdę mogę, jaką mam władzę, a raczej – czego nie mogę i nad czym nie panuję.

Gorzej z ogłoszeniem bezsilności wobec innych zniewoleń. Jedno teraz najbardziej daje się we znaki. Trudno mi z nim, bo dotyczy rudymentarnej potrzeby ludzkiej – miłości i bliskości. Tu nie potrafię i nie chcę oddać. Poddać się, powierzyć Bogu, poprosić, by to On poprowadził. Jak to zrobić? Z alkoholem sprawa jasna – mogę odstawić, dzień po dniu,  na długo, wyobrażam sobie, że nawet na całe życie. Ale z bliskością, miłością, byciem z mężczyzną… Nie, tego nie jestem w stanie się wyrzec! To chyba tak, jak z zakłóceniami w jedzeniu, z bulimią czy anoreksją. Wiem, że musiałabym się nauczyć jakoś funkcjonować z uzależnieniem, bo przecież jeść muszę, by żyć.

OK., może nie muszę kochać i być kochaną, żeby przeżyć. Ale życia bez tego nie chcę. Nie chcę tak żyć, ani nawet wyobrażać sobie, że będę tego pozbawiona, że umrę bez miłości. Tego rodzaju miłości.

Jestem wściekła, że nie mogę ułożyć sobie życia (tak, to bolesne i żałosne, że pełnię widzę tylko w byciu z mężczyzną; bo przecież życie – poza tym jednym obszarem – mam świetnie ułożone), nie mam na to zgody. No, bo jak to, dlaczego ja nie mogę tego mieć? Co takiego zrobiłam, że ja nie? Czy to kara?

Ostatnio pokłóciłam się o to z Bogiem. Nie, nie pokłóciłam, zrobiłam Mu karczemną awanturę, z krzykami, wyzwiskami i płaczem. Jak to jest, z tą Jego miłością, skoro nie chce mi dać takiego drobiazgu (w Jego optyce, tak przypuszczam), tego, co jest dla mnie najważniejsze, co jest mi tak potrzebne, że aż niezbędne? (Teraz, oczywiście, widzę, dlaczego mogę tego nie dostawać… właśnie dlatego, że to najważniejsze, że poza tym nie ma dla mnie smaku, że tego chcę i pożądam).

Kłótnia odbyła się w drodze na przypadkowy i ponadplanowy mityng. A tam, zamiast kroku pierwszego, jak przykazane w styczniu, nagle omawiają trzeci: Powierzyliśmy nasze życie i naszą wolę opiece Boga, jakkolwiek Go pojmujemy. Co takiego? Mam oddać się komuś, kto nawet nie wiadomo czy istnieje, czy w ogóle mnie zna, a już na pewno nie ma zamiaru pomóc mi w czymkolwiek? Akurat! Bunt coraz większy – nie zamierzam się powierzać, bo nie ufam, że On mnie uratuje. I widzę naraz, że krok drugi (Uwierzyliśmy, że siła większa – do tej pory zawsze stawiałam w to miejsce Boga – od nas samych może przywrócić nam zdrowie.) też wziął w łeb. Ale nie ma się co dziwić, że lecą jak domino. Skoro pierwszy nie istnieje kolejne nie mają przecież racji bytu.